wtorek, 29 października 2013

Strachy na Lachy i pogany


Znów jakiś biskup, jeden, potem drugi i trzeci, błyszczy intelektem, gromiąc w rozprawce duszpasterskiej biegające z wydrążoną dynią dzieciaki i uświadamiając owieczkom piekielny rodowód Halloween.  

Jeśli można posądzić o niewiedzę komentatorów, blogerów i lud idący na msze, to sami biskupi powinni wiedzieć, że 90 proc. katolickich świąt ma korzenie wcześniejsze niż Ewangelia, a nawet wcześniejsze niż monoteizm, co nie umniejsza obecnie ich chrześcijańskiego charakteru. Kościół praktykował wchłanianie świąt poprzez nadanie im nowych nazw i odmiennej wymowy. Tak jest również ze świętem zmarłych, z „Zaduszkami” i z Wszystkich Świętych. Oczywiście - wszystkie razem być może pochodzą od celtyckiego festiwalu końca lata Samhain, choć są także opinie historyków temu przeczące. Przeraża mnie analfabetyzm przedstawicieli Episkopatu – w słowie Halloween nie chodzi przecież o sławienie piekieł, wystarczyło zajrzeć do źródeł i sprawdzić etymologię nazwy chrześcijańskiego All Hallows’ eve. Wypadałoby autorom listów znać rolę papieży Bonifacego IV i Urbana IV w umocnieniu tego święta.
Kompletną hipokryzją jest wypominanie strachów i potworów, które jak belka w oku tkwią przecież również w naszej rodzimej katolickiej tradycji. Czym jest chodzenie przez zapustników po wsi ze śmiercią, diabłem i turoniem? Czym jest tradycja „tańca śmierci” w kulturze chrześcijańskiej Europy? Czy biskupi nigdy nie czytali „Rozmowy Mistrza Polikarpa ze Śmiercią” albo „Skargi umierającego”? Czym są rytuały bractwa Męcarzy, z kośćmi i czaszkami zmarłych, odprawiane do dziś w Krakowie przez żarliwych katolików? To wszystko nasze rodzime obrzędy.

Danse macabre z polichromii kościoła Saint Germain w La Ferte-Loupiere


Taniec Śmierci Hansa Holbeina

Scena tańca śmierci z kaplicy św. Anny kościoła Bernardynów w Krakowie
Cały ten świat rdzennie europejskich dziadów i horrorów promieniował na kulturę anglosaską oraz do katolickiej Ameryki Łacińskiej, gdzie do dziś przetrwały zasymilowane z miejscowymi zwyczajami spektakle na Día de los Fieles Difuntos, całkiem podobne do tych znanych z naszej literatury i historii.
Zastanawia mnie jedno, czy mam do czynienia z ignorancją i kompletnym upadkiem kultury u szczytu hierarchii polskiego Kościoła, czy z celowym ogłupianiem wiernych? Słyszałem o przypadkach katechetek w szkołach, rzucających się Rejtanem u drzwi, aby tylko nie dopuścić do tej pogańskiej orgii.
Drodzy biskupi, mam wrażenie, że nasza rytualna straszność jest równie straszna, a czasem straszniejsza od tej obcej, podobno okultystycznej. Są w niej i diabły, i kostuchy, różnica polega na tym, że nasza się już nie sprzedaje, a dziś z obcej straszności na tacę zbierają hipermarkety i plantatorzy dyń, nie parafie. Fant albo psikus!




sobota, 26 października 2013

Przebiegłe ubiegłe stulecie


Czasem warto zanurkować w warstwy kurzu, zalegające na nieotwieranych od lat książkach. Spomiędzy Dmowskiego z 1910 i PRL-owskiego kalendarza z przepisami kulinarnymi zdarza się wyłowić taki oto rarytas. Kilkanaście kartek zszytych w broszurę "Dlaczego właśnie on" Piotra Wierzbickiego, wyborcza ulotka z roku 1990, fragment większej całości tego autora, wydanej w tym samym roku pod tytułem "Bitwa o Wałęsę".



Ciekawa lektura, zwłaszcza w kontekście ostatnich referendów, wyborów, "tysiąca Wietnamów", smoleńskiej partyzantki politycznej i "postępu na współczesnym teatrze działań wojennych", jak mówili oficerowie Studium Wojskowego z tamtego stulecia. Subtelność argumentacji Wierzbickiego tak bardzo kontrastuje z bełkotem kampanii naszych czasów i poziomem publicznych wypowiedzi niedorzeczników prasowych, że zatęskniłem za takimi spin doktorami, jak twórca i były naczelny „Gazety Polskiej”. Z jednej strony jego literackie i muzyczne zamiłowania stawiały go zawsze na pierwszym miejscu listy publicystów, których nazwisk szukałem w gazetach. Pisał z polotem o tym, co i mnie pochłaniało. Z drugiej strony, reprezentował skrajnie odmienne od moich poglądy polityczne, i wtedy kiedy agitował za Wałęsą, i kiedy był przeciwko niemu. Ceniłem jego smak artystyczny, nie znosiłem prawicowych (wtedy ultraprawicowych) wyskoków, jak choćby publikacja listy Macierewicza w „Gazecie Polskiej” i licznych utarczek felietonisty. Temperament i polityczna zadziorność połączona z dobrym rozeznaniem w kulturze i świetnym warsztatem, czyniła z niego osobowość pośród osobliwości prawej strony areny wydarzeń lat 80 i 90.
Gdzie do Wierzbickiego obecnym, ciosanym siekierką, polerowanym wazeliną politrukom, pchającym się przed kamery z rozkazu szefa lub z własnej inicjatywy.


Dziś, kiedy prawicą nazywa się Sakiewicza, który - mało kto pamięta - tak w ostatniej kampanii parlamentarnej buksował kółkami do prezesury TVP, że przejechał po stopie Kaczyńskiemu, Wierzbicki wydaje się elokwentnym, wyważonym starszym panem. Gdzie te czasy, kiedy najpierw się myślało, a później pisało? Gdzie dziennikarze, którzy coś przeczytali, zanim siadali do klawiatur? Książka Wierzbickiego niewiele straciła do dziś, po ciężkich latach z Wałęsą prezydentem. To nie bezrefleksyjny panegiryk. Może przekonała zwykłych ludzi, bo opisywała sprytnego elektryka, którego "łaska wałęsowska na pstrym koniu jeździ". Czy ghost writer, ukryty za plecami Kaczyńskiego, autor słynnej wpadki literackiej "Polska naszych marzeń" potrafiłby napisać coś równie przebiegle szczerego i trafnego?



Swoją drogą, dziś ani porządnej lewicy, ani prawicy... "błaznów coraz więcej macie, nieomal błazeńskie wiece".

czwartek, 3 października 2013

Bociany nad Wogezami

O siódmej rano we mgle
pojawiły się cztery wielkie ptaki,
nisko lecące bociany,
W październiku. Zagubione stado?

To tylko symbole Alzacji
naturalizowane w wolierach
i wypuszczone po latach.
Nie chcą już ryzykować
dalekiej migracji do Afryki
i zostają. Białe bociany -
jak czarni imigranci.

Alzackie dzieci też wierzą w bociana.
Jeśli chcą mieć rodzeństwo, 
przekupują ptaki kostką cukru 
zostawioną na parapecie. 

Do naszej biedy boćki wracają
bez zachęty, z własnej woli.
W mazurskim Żywkowie kilka ludzkich rodzin, 
nie więcej niż 30 osób,
mieszka wspólnie ze 160 bocianami,
przynoszącymi co roku wiosnę.
Coś ciągnie je do kraju
"gdzie winą jest dużą
popsować gniazdo
na gruszy bocianie".

A może nasza bieda
Jest dla bocianów dostatkiem
I odwrotnie, bogacąc się niszczymy
entropię wszechświata
porządkujemy dający życie chaos 
odbieramy mokre łąki, miedze
i te krzywe grusze pod gniazda.

W Alzacji porządek aż kłuje w oczy.
Żywopłoty strzyżone w kule i prostopadłościany 
stoją Hab-Acht, albo garde-a-vous
I te ptaki, tak dziwne w tym pejzażu,
jak sterowane radiem drony
w pobliżu lotniska, które jako jedyne na świecie
ma wyjścia do trzech różnych krajów
- myślę oglądając skrzydło Embraera
odrywającego się od pasa startowego.

sobota, 28 września 2013

Tokio


Oglądam z  japońską tłumaczką
zdjęcie rodziny przyjaciela
„O tak - mówi - dzieci Europejczyków i Japonek 
są takie ładne”. 
I z szelmowskim uśmiechem, 
częstując cukierkiem, dodaje - „Antibabypille”. 

Tokio stało się moim hasłem dostępu
do niezwykłych ludzi i miejsc
Do płaczącej, jak każe zwyczaj, podczas pożegnań 
i żartującej w zachodnim stylu tokijki
Do przebranych jak statyści na plan
młodych fanboyów i lolitek z mangi

Do wschodniego Chopina
granego na fortepianie drogim jak Ferrari
w hotelowym barze
i zbyt słabej sake z widokiem 
na mrugające samolotom dachy miasta

Do smaków i zapachów morza
zanim wypłynęła do niego Fukushima

Zapisałem w galerii obrazy 
skośnych oczu dziewczyny w metrze 
rozbawionych moim rozmiarem buta
i stadka sześciolatków zaczepiających 
gajdzinów w ramach pierwszych ćwiczeń 
z empatii i odwagi - "łotsjunejm mista"

Łażę w wyobraźni po chinatown w Yokohamie
Rozgryzam fenomen podróbek wieży Eiffla, 
i amsterdamskiego dworca
szlabanów otwierających się nagle
przed taksówką z firankami w oknach,
fotografuję biały masyw Fudżi
z windy jadącej długie sekundy
i szczytującej po północy

z niematerialnego notesu podróżnego
Fot. Motostork











 

Północ

Północ,
kiedyś ogień dogasał, 
piszczały szczapy,
pohukiwał puszczyk
i skrzypiały wilgotne konary
na wietrze w ciemności za plecami

Dziś w kominku mruga 
bezpieczny płomyk za szybą
I przygrywa lodówka
Dzieci posapują miarowo

Dobra noc, choć deszczowa

piątek, 27 września 2013

Rzym jesienią

Stałem znów pod drzwiami
od których wielki żelazny klucz
przepadł gdzieś w codziennej gonitwie
Ciężkie, jak kiedyś zamknięte okiennice
dziś obejrzałem z zewnątrz.
Brama kilka metrów od Fontanny di Trevi
była naszym wieczornym refugium
a drewniane stropy witały nas co rano  

Chłodne i tymczasowe 
to Wieczne Miasto jesienią

Pamiętasz, jak płynęła dołem rzeka głosów
do trzeciej nad ranem ditreviditrevi 
i upał rzymskiej nocy
Dziś zapach konopi snuje się nad schodkami
Policjanci ziewaja w hermetycznej alfie romeo
Karykatura Anity Ekberg daje wykład
o wyższości wsi Warszawa nad całym światem
o braku masełka do bułki
w czterogwiazdkowym hotelu

W lewo do Piazza Navona i dalej już sam
Wąskimi zaułkami do tych paru wspomnień
Kiedy syn budził się między nami
A córka stawała się wspólnym snem.

Nad ranem

Przyszła dziś do mnie w nocy
Nie spałem, uwikłany w sprawy sercowe, 
częstoskurcze, tachykardie.
Właściwie przybiegła, dotykając istoty rzeczy
Była dość atrakcyjna, jak na nocną zjawę
Zostawiła chłodny powiew i cierpki smak w ustach
Za oknem gięły się brzozy, gasła latarnia
Ten stary szczur tłukł się w klatce,
jakby nie wiedział, że już nie powinien,
zmodyfikowany ostatecznie  
przez speca od mrożenia podrobów
wirtuoza śmiesznie nazwanej 
sztuki krioablacji balonowej

Pojawiła się z niczego
zmieniła stan skupienia z niestałego
w ontologiczny i samowspółczujący.
Przesunęła moje miejsce na mapie universum.
Bo skoro jestem tylko zygzakiem,
szybszym, wolniejszym, czasem niemiarowym
To jak zabrzmi ta cisza bez rytmu
Przyszła dziś do mnie w nocy
zupełnie obca 
zimna refleksja


Córka

Ten moment,
jeszcze bez ciebie
i za chwilę trzymam 
alabastrową miniaturkę dłoni
kruchą i delikatną
wprost z zaświatów
albo przedświatów
widzę wąski nadgarstek,
zapowiedź ładnego gestu,
palce pianistki,
wokół których owiniesz kiedyś mnie
i cały ogromny świat 
zaszczycony twoim 
sobotnim nadejściem

Ten drugi moment,
kiedy przekonałem się,
że chyba bardziej boli
złamana ręka córki 
od własnej...
Uświadomił mi
rzeczywistą kruchość
spokoju i codzienności

Układam na poduszce
uśpione, króciutkie jeszcze linie życia 
śniące taniec na klawiaturze
i wracam wieczorem
do pierwszego spotkania
twojej, słabej jak piórko
zaskoczonej światłem, 
jeszcze pomarszczonej i wilgotnej
z moją, twardą i suchą
kamienną skórą na dłoni

Ojciec


Przedpołudnie na skraju wsi,
dziurawa konewka sączy strugę w piasek,
czyścisz grób swojej matki wodą z cmentarnej studni.
Wiele lat temu, kiedy byłeś młodszy niż ja dzisiaj,
a ja w wieku mojego syna,
to ona tłumaczyła mi
w tym samym miejscu,
dlaczego nikt tej wody nie pije.
Teraz wróciło przysypane czasem wspomnienie.
Z grobowca wylatują młode trzmiele
szczelina pomrukuje w ciszy – życie pokonało śmierć.


Minęło tak niewiele dni,
wrzesień, październik, listopad,
Twoja duża bezwładna dłoń
pojawia się, kiedy zamykam oczy
i nie potrafię powiedzieć synowi,
że nigdy już jej nie zobaczy.
Grudzień, niedługo narodzi się Dzieciątko,
żeby dorosnąć i umrzeć z miłości.



czwartek, 26 września 2013

* * *

u nasady nosa
piją konie
siną delikatną skórą
gaszą słone błyski

ogonami rzęs
odganiają moje 
natrętne
kłujące
w okolicach twoich
zielonych

Fuga

Wygasa pogoń po qwerty
do kroków pierwszego
kontrapunktu Kunst der Fuge
Rozluźniają się stwardniałe dyski
uwalniają stare kości RAM
zaśmiecone wczorajszymi myślami

Płynie do miechów płuc powietrze

po dusznych snach 
opisanych biznesprezentacjami
Wracasz do własnego tu i teraz
bez dress-kodu i pozerki

Fuga - ucieczka od nowomowy,

od zawodowych półprawd,
ucieczka grzesznych pracoholików
Sama prawda o obrotach spraw
objawiona przez rzemieślnika
w ostatnim z 1080 opusów

* * *

(Matce)

* * *
wysnuta z niewyspania
brzemienna firanka
mleczne bóstwo
ociekające z włosów
rozległe i nieodkryte
oczy tuli
uszy zasłania
ale dłoni nie ma
twarzy nie ma

mgłą jest
wilgotną od wewnątrz
i jedyną do chwili
gdy się urodzę
na skraju słonecznej drogi

poniedziałek, 16 września 2013

Podróż długa jak wiek

W roku 1995 pojawił się w moim pokoju w Dzienniku Łódzkim pewien 92-latek, żeby poskarżyć się na emeryturę. Banał, wielu takich przychodzi do redakcji. Opowiedział przy okazji swoją historię, którą zacząłem spisywać. Po tygodniu przyszedł znowu, bardzo prosił, żeby nie publikować tekstu, bo "żonę ma młodą i boi się, że jak przeczytają Ruscy, to ona może mieć kłopoty." Cóż... nie pomogło przekonywanie, że ustrój się zmienił, że anonimowo, że Ruscy to mają większe problemy.



Nie odmawia się błagającemu prawie stulatkowi, zwłaszcza kiedy jest się nieopierzonym dziennikarzem. Wrzuciłem tekst w folder "NA ZAŚ" i przeleżał tam 15 lat. Znalazłem na starej dyskietce (eksponat), publikuję in extenso:




KOLEJE ŻYCIA

Nie wygląda na swój dziesiąty krzyżyk. Podaje silną dłoń maszynisty - mówi, że to od łopaty, kotlarki. Trzyma się prosto i głos ma tubalny, jak z megafonu.

– Łódź Kaliska, Lublinek, Pabianice, Chechło, Dobroń, Kolumna, Łask, Borszewice, Zduńska Wola… – jak pacierz recytuje stacje kolejowe między Łodzią a Poznaniem. Trudno uwierzyć, że od dawna jest na emeryturze. Proponuje też wyliczankę do Wrocławia i Wilna. Stara się udowodnić, że 92 lata nie wytarły z pamięci ani jednego przystanku w kolejach jego życia.

Przystanek nr 1

Łódź 1918. Jako skaut dowiedział się co to wojna. Zaczęło się w listopadzie, jedenastego, od rozbrajania niemieckich oddziałów - jak w książkach historii. Wszystko toczyło się szybko. W ciągu jednej nocy skapitulował garnizon. - My, chłopcy pomagaliśmy tylko nosić zdobytą od Niemców, rozładowaną broń - wspomina. - Salutowali i oddawali bez słowa.
Tak się zaczęło i tyle pamięta z tej wojny w Łodzi. Jest chyba jednym z ostatnich żyjących uczestników tamtych wydarzeń.
Wojna rzuciła go na wschód. Znalazł się w Brodach. - Niewiele było wojska, a Lwów - mówili - zagrożony, trzeba było bronić, to i broniły go dzieci. Wtedy skończyło się dzieciństwo. Ale to trwało tylko trzy tygodnie. Nie pozwalał, aby poległego kuzyna pochowali tak daleko od rodziny. Kuzyna pochowali, a jego odesłali do domu. Wojna, to wojna, nie jest dla dzieci. Dali mu blaszany znaczek, z orlątkami.


Przystanek nr 2

Szli bolszewicy. Miał 17 lat i - jak mówi - Piłsudski wezwał do obrony Warszawy. Został wtedy taśmowym w obsłudze CKM. - Przerzucali nas, chłopaków z 28 pułku, wiele razy. Łatali nami dziury w liniach obrony. Najpierw był Nowy Dwór, Modlin, Pomiechówek i Nasielsk, a stamtąd wysłali pod Ciechanów. Przecinaliśmy bolszewicki front w Gąsocinie - wspomina. - Niech się schowają wszystkie fronty. Stało ze czterdzieści naszych karabinów maszynowych, jeden obok drugiego. Pluły ogniem… czterysta pocisków na minutę. Szło na nas przecież 900 tysięcy bagnetów i 300 tysięcy szabel. Chłopaki kładli się jak snopy - nasi i ich. Opowiada bardzo barwnie.
- Ocierałem rękawem oczy mojemu celowniczemu. „Żyję jeszcze?” - pytał cały pokaleczony odłamkami kamiennej osłony. Piekło… Później ucichło, zaczęła się gonitwa, przydzielili nas do oddziałów transportujących tysiące sowieckich jeńców i rannych.
Milknie.
– A Lenin widział się już w pokonanej Warszawie.
Pan Kazimierz pokazuje dłonie. - Tu rosyjski szrapnel, wyjęli mi dwadzieścia lat później, za Niemców. A tu po szabli, pamiątka od Budionnego.
Pokazuje też krzyż - To od Jaruzelskiego za dwudziesty rok, ale dopiero w 1991 się przyznałem. Po czterdziestym piątym wolałem nie ryzykować.

19 lat bez postoju (prawie)

W listopadzie 1920 było już po wszystkim. Wrócił do nauki. Terminował w Łodzi, u Goldamera na Kilińskiego i na Piotrkowskiej 119 w Zakładach Kotlarsko-Mechanicznych Cybulski i Mierzejewski. W 1924 był już kotlarzem. Od lipca, po reformie walutowej, zarabiał nie w markach ale w polskich złotych, niemało - dwa razy więcej niż zwykły robotnik.
I znów wojskowy mundur. Bilet do armii. Tym razem służba w 2 pułku kolejowym. Pociąg pancerny, szkolenia, strzelania, egzaminy. W kwietniu 1926 r. zdobył wojskowe prawo jazdy maszynisty kolejowego, a 12 maja rano dowiedział się o rozruchach w Warszawie. Krótki apel - „płonie cytadela, przysięgaliście Witosowi i Wojciechowskiemu, kto za Piłsudskim?”. Pociągi ruszyły na stolicę. Znów na wezwanie komendanta, mimo przysięgi. Prawie wszyscy w jego pułku opowiedzieli się po stronie marszałka. „Sosnkowski” - pociąg pancerny, w którym był maszynistą stał w czasie majowego przewrotu na Dworcu Gdańskim. – Taka to była służba w przedwojennej, porządnej armii, nie było awantur na poligonach.
Mundur wojskowy zamienił od razu na kolejarski. Bocznice, przetaczania wagonów, kursy od stacji do stacji. Do 1935 r. pracował na kolei, później w zakładach Przygórskiego na Południowej.

Przystanek 3

2 września 1939 r. dostał przydział mobilizacyjny. Zanim w panicznej wrześniowej gorączce ewakuacji, bombardowań i odwrotów dotarł do 2 pułku kolejowego w Jabłonnie, minęły trzy dni. Z jego pociągu pancernego został złom. Rozbiły go niemieckie bombowce. Nie zdążył nawet wyjechać z poligonu pod Łańskami. Taka była ta wojna. Szukanie swoich i nieprzyjaciela, przegrupowania, odwrót w kierunku Włodawy. Na pomoc Warszawie, przez Maciejowice. Udało się, cóż… po to, aby 26 września złożyć w stolicy broń.
Wrócił już nie do Łodzi, to był Litzmannstadt. Mniejszość niemiecka czuła się dotknięta początkowym włączeniem Łodzi do Generalnej Guberni. Teraz tu była Rzesza, Reichsgau Wartheland. Nie chciał wozić pociągami niemieckich bomb - jak mówi. Zaczął pracę na poczcie, na ul. Południowej, dla Niemców Ziethenstrasse, dziś Rewolucji 1905 r. Przepracował tam w kotłowni do wyzwolenia. Miał dobry zawód.

Przystanek 4

Styczeń 1945 r. Kiedy front zbliżył się do Łodzi Niemcy zaminowali kotłownię i stację benzynową poczty przy Południowej, spakowali walizki, nie zapomnieli o wszystkim, co miało wartość i kolumna przeładowanych samochodów prowadzona przez Polaków ruszyła w stronę Pabianic.
– Odprowadzać Niemców, kilkaset kilometrów i wracać przez linię frontu, nie mieliśmy ochoty. Trzeba było wiać. Jechałem pierwszym wozem w kolumnie, to był stary ciężarowy wóz na holzgaz. Zablokowaliśmy cały transport. Łatwo było go popsuć. Kiedy zepchnęliśmy wóz do rowu, aby tam naprawiać, mogliśmy uciec bezpiecznie...

* * *
Tu się urywa tekst.
Kawał chojraka był z pana Kazimierza. Lubił pozować na bohatera. Opowiadał wiarygodnie, kilka pytań wystarczyło, żeby odrzucić podejrzenie, że te historie powstały wyłącznie w wyobraźni mitomana. Mówił prawdę. Dziś z jego opowieści pamiętam jeszcze jego PRL-owskie emeryckie wspominki, np sensacyjną relację z wyprawy na grzybki. Stary kolejarz miał bezpłatne przejazdy, z których chętnie korzystał. Kiedy był jeszcze młody, czyli około osiemdziesiątki, podczas takiej wycieczki został napadnięty przez kilku zbirów zbierających na flaszkę. Grzybiarze zwykle w koszyku noszą nóż kuchenny. Kiedy staruszek obudził się poturbowany w szpitalu, byli tam i oni, w gorszym stanie.
Potem spotkał ich znowu, w sądzie, gdzie oskarżyli go o napad z bronią w stanie nietrzeźwym.
– Synu, nie piję nigdy, bo jestem kolejarzem. A gdybym miał taką broń jak pod Lwowem, już byś nie żył – odpowiedział podobno na sali sądowej.

Pewnie od dawna mojego rozmówcy już nie ma na świecie. Ruscy tu nie wrócili, jak przewidywał. Kolejom daleko do tych przedwojennych. Lux Torpeda nie jeździ w godzinę do Warszawy, ekspres wlecze się dwa razy dłużej. No i ludzi z tak twardego materiału już nie robią.

Między nieskończonym a niedokończonym

Ostatnia rzeźba Michała Anioła, tak niepodobna do innych, stoi od lat w Zamku Sforzów w Mediolanie. Polecam każdemu spotkanie z tym wyjątkowym kawałkiem marmuru. Pieta Rondanini, niedokończona, przerwana w połowie praca, nosi ślady ostatnich uderzeń dłuta wyczerpanego artysty. Tworzył ją co prawda z przerwami kilkanaście lat, zmieniając koncepcje i zarys postaci, jednak prawdopodobnie kuł w marmurowym bloku jeszcze w noc przed śmiercią.


Mit arcydzieła przekraczającego granicę życia artysty - np. Mozarta komponującego Requiem na własny pogrzeb - w wypadku Michała Anioła znalazł potwierdzenie w dokumentach, chociaż nie widać go w kamieniu. Chciał, aby jego grób w rzymskiej bazylice Santa Maria Maggiore umieszczono u stóp jednej z wyrzeźbionych przez niego piet. Stworzył prawdopodobnie cztery, ale tylko jedna jest kompletna - Pieta z bazyliki Świętego Piotra. Zarówno Pieta Rondanini z Mediolanu, Pieta Florencka z twarzą Buonarottiego ukrytą w postaci Nikodema i Pieta di Palestrina, której autorstwo nie jest pewne, nigdy nie zostały ukończone.

Rekonstrukcja elementów skutych przez artystę

Mediolańska Pietá Rondanini jest najbardziej zagadkowa. To urwany w pół słowa testament, tworzony nocami przy świecach, w poczuciu misji. Dwie splecione postacie, wyciosane w starorzymskiej marmurowej kolumnie, stoją skręcone jak serpentyna.

Trzecia ręka Jezusa

Bezwładne ciało Chrystusa jest w części wymodelowane, oszlifowane są obie nogi i ręka. Właśnie ta ręka, niemal skończona, okazała się zbędna. Nie doczekała się jednak całkowitego odkucia, zwisa jako trzecia, bezwładnie przytrzymywana kilkucentymetrowym odcinkiem kamienia. Odpadłaby pewnie po kilku uderzeniach dłuta. Skuty został też do nowego poziomu płat torsu i bark, z którego ręka wyrastała. Nie wiadomo, czy Michał Anioł zmienił zdanie z powodów czysto artystycznych, skusiło go ciekawsze wyobrażenie ciała Jezusa, czy zdecydowały względy czysto praktyczne. Przechylone w przód fragmenty mogły przeważyć, lub odpaść pod ciężarem kamienia. Wady materiału - marmuru z Carrary były kiedyś powodem ukruszenia prawie gotowej części Piety Florenckiej. Być może o zmianie koncepcji zadecydowało wyczucie kinetyki i znajomość anatomii - wychylone zbytnio do przodu ciało 33-letniego mężczyzny to ciężar ponad siły dla słabej kobiety.

Druga twarz Marii

Twarz Marii, ledwie zarysowana, też jest zagadką - po lewej stronie chusty na głowie zachowały się fragmenty pierwotnego czoła i oka, patrzącego bardziej na wprost. Rzeźbiarz uznał widocznie, że Chrystus jest zbyt wysoko, obie postacie zyskają, gdy będą bardziej skręcone spiralnie, a dźwigająca ciężar matka nie może przecież nie patrzeć na syna.

W pozostawionych w marmurze skreśleniach, poprawkach i wahaniach sprzed 550 lat wzruszające jest poszukiwanie artystycznej prawdy. Nawet zmęczony życiem, 89-letni Michał Anioł, nie potrafił pójść na kompromis i rzeźbić według pierwotnego pomysłu, do którego stracił przekonanie. Mówił, że "wielki artysta nie ma koncepcji, marmur sam ją narzuca". Niestety, w obłędzie ostatnich lat widział pewnie w kamiennym bloku tak wiele zmieniających się postaci, że nie potrafił wybrać. Tworzył pod ciężarem niedokończonych dzieł i niedokończonego życia.

Kto może, niech obejrzy, choćby tutaj:

Panoramka on-line: http://milan.arounder.com/en/museums/castello-sforzesco/hall-15-pieta-rondanini.html 


Praworęczni przegrali z Napoleonem

RHD i LHD, czyli po której stronie jeździmy i dlaczego Polacy są bardziej napoleońscy, mniej wellingtońscy.


Przypomniałem sobie genezę tych różnic w poruszaniu się po drogach całego świata, oglądając turniej rycerski. Na Wyspach Brytyjskich i w części krajów dawnego Zjednoczonego Królestwa przetrwał ruch lewostronny, ale większość świata jeździ prawą stroną. Jak twierdzą Brytyjczycy, ruch lewostronny jest pierwotny i bardziej naturalny. I mają rację. Czuje się to choćby na angielskich rondach, gdzie zasada pierwszeństwa dla pojazdu nadjeżdżającego z prawej strony i wjazd lewostronny po stycznej w sposób nieskomplikowany regulują płynność ruchu. Ten rodzaj poruszania się obowiązywał kiedyś w Europie. Woźnica kierował z prawej strony kozła bo łatwiej podać rękę koledze i przylać batem przybłędzie, kolumny wojsk mijały się od strony prawej dłoni, z mieczem, nie od strony obijających się tarcz, schody w fortecach zawsze są lewoskrętne, aby utrudnić atak prawą ręką idącym z dołu i ułatwić wykonywanie cięć broniącym. To oczywiście filozofia praworęcznych, jednak w średniowieczu hasła poprawnościowe Nowej Lewicy nie były jeszcze znane i mańkuci nie mieli wiele do powiedzenia.

Skąd więc przyszła rewolucja w ruchu drogowym i dlaczego zalała prawie cały świat?
Wszystko przez niewysokiego kaprala z Korsyki, który uważał, że „niemożliwe to słowo dla głupców". Czasem myśl jest tak prosta, że dostępna tylko geniuszowi. Bonaparte, obserwujący ruchy kolumn wojsk, mijających się podczas działań, zdecydował, aby wprowadzić w swojej armii jednolity ruch prawostronny, odmienny od obowiązującego od XII wieku. Ułatwił w ten sposób własnym dowódcom szybkie rozpoznawanie z odległości - swój, czy nieprzyjaciel. Z dnia na dzień jego sztab zyskał przewagę czasu rozpoznania i decyzji, a żołnierzom było wszystko jedno, czy salutując starszym stopniem wykonują "na prawo patrz", czy odwrotnie. Wraz z budową Premier Empire zwyczaj ten przyjmował się w podbitych i sojuszniczych armiach oraz w ruchu cywilnym i nie odszedł razem z upadkiem Pierwszego, a potem Drugiego Cesarstwa. Przetrwał do dziś.
Wojny pozycyjne to historia, a jednoosobowa decyzja egoisty, ale genialnego stratega, obowiązuje nadal, przypominając Anglikom, że są mądrzejsi od reszty świata, bo mijając się podają sobie prawe dłonie bez zbędnej gimnastyki. Chociaż kiedy przekraczają tunelem kanał La Manche i przy każdym podajniku biletów parkingowych muszą wysiadać z auta, w duchu przeklinają kogo... właśnie Napoleona, którego jak się okazało zbyt późno wykończyli na Świętej Helenie.
A na koniec najważniejsze - Bonaparte był leworęczny.

Lubisiowo jebaniuteńkie II

Relacje MIĘDZYLUDZKIE, niezwykła rzecz. Próbuję zrozumieć, ale oddalam się od pokolenia nasto-, dwudziestolatków. Nie technika stanowi barierę, ale światopogląd, a szczególnie pogląd na człowieka. Bo relacja człowiek-człowiek, choćby utrzymywana przez długi światłowód, powinna tego drugiego człowieka mieć w głównym polu widzenia, a tak nie jest. Tak być przestaje.

Zostałem nauczony, że każdy zaadresowany list, mail, post, sms (jakkolwiek ten komunikat nazwiemy) powinien doczekać się odpowiedzi. Choćby to miało być jedno zdanie "pocałuj mnie w dupę", bo ta odpowiedź świadczy, że uważa się drugą stronę za podmiot. Brak odpowiedzi, jak i przytoczona propozycja odpowiedzi, jeszcze jakiś czas temu miały podobny skutek. Była to forma obrażenia kogoś. Bilecik, sekundanci, strzał, satysfakcja, śmierć albo rana do pokazywania przy wódce. Aż tak stary nie jestem, to nie moje czasy. I rozumiem, że odeszły bezpowrotnie, bo gdyby wróciły, Twitter i FB zamieniłyby się w wirtualne kolumbaria.

Dziś nikt nie siada do biurka, nie otwiera papeterii, nie pisze i nie wysyła przez umyślnego biletu z informacją. Ale, do cholery, do kogoś jednak pisze. Siedzi może w metrze i dziubie smartfon, ale nie wysyła do siebie, tylko do jakiegoś spersonifikowanego wyobrażenia. Chyba że się mylę - on pisze do siebie. Znaczyłoby to, że żyjemy w czasach masowej masturbacji, samozaspokajania poprzez twitty, mikroblogi i posty opatrzone fotką michy z zupą. A może to są akty strzeliste zagubionego stadka wiernych, którzy kilkadziesiąt razy dziennie składają rączki na klawiaturze i próbują mantrować, aby osiągnąć chwilowy spokój ducha.
Przypuszczam jednak, że jest to objaw zbiorowej biegunki. Nadmiar zwykle szkodzi. Tak, to przesyt nibyrelacji, tłumu lubisiów, followersów, bytów pożądanych w dużej masie, ale tak abstrakcyjnych jako jednostki, że przyjmujących formę przedmiotów. To bilon, drobniaki, nie warte uwagi. Kto odpisywałby jednemu z 3600 "obserwujących". A niech sobie obserwuje te mantry i ipsacje, a jeśli ma pytanie, niech je postawi na swoim mikroblogu. Odpowie mu zwielokrotnione echo. 

Wracam czasami do listów Sienkiewicza do "Żaby", Jadwigi Janczewskiej, siostry jego zmarłej żony. Dzieliła ich granica, żyli w różnych zaborach, czasem pisali do siebie z dworca, w podróży, z innego kontynentu, kilka razy dziennie, z potrzeby podzielenia się jednym żartem. Zachowały się 563 listy z większej pewnie korespondencji. Częste zdanie to: "nie dostałem jeszcze odpowiedzi na ostatni list". Nota bene, poczty carska i CK dostarczały te listy z Warszawy do Krakowa w trzy dni, z czego jeden był niezbędny do uzyskania sakramentalnej formułki „dozwolono cenzuroju” na pieczęci. Takich listów i Janczewska i Sienkiewicz napisali do wszystkich swoich "lubisiów" kilkanaście tysięcy. I zwykle kończyli "czekam na odpowiedź". Działo się to tylko sto lat temu i aż sto lat. Czy aż tak bardzo wyparowała z nas potrzeba wymiany myśli, spojrzeń, zwykłych uprzejmości, świadomości istnienia drugiej osoby? Nie iluzorycznego tłumu lubisiów. 
"Do kogo Pan/i pisze? Czy za słowem stoi interakcja, czy jeno lustro z własnym odbiciem?" - zapytała wczoraj Jonanna Butora @JoannaButora na swoim tajmlajnie. I bardzo trafiła w istotę Twitterodemokracji, która dopuszcza wszystkich do głosu, ale często spłyca istotę komunikacji - odbiera słuchającym podmiotowość. Czy to już nie jest słynna Tischnerowska relacja Pytający-Zapytany, gdzie obaj do siebie należą? Przecież pytanie wytrąca cię z jakiegoś twojego zamyślenia, domaga się wejścia do mojego świata? Tworzy się krótki dramat, wiążący nas choćby na ułamek sekundy. Odpowiadając zaczynasz być. Odpowiedź to ODPOWIEDZIALNOŚĆ. Jeśli nie otrzymuję odpowiedzi, rozumiem, że mówiłem do fatamorgany, fikcji, lub kogoś kto traktuje mnie przedmiotowo. Cała ta odpowiedzialność niepotrzebna ci do życia, bo liczy się tylko liczba i masa w liście followersów, a ty potrzebujesz „jeno lustra z własnym odbiciem".

Obawiam się, że Jose Ortega y Gasset w "Buncie mas", napisanym zanim filozofom śniło się o globalnej sieci, przewidział kierunek, w którym zmierza nasza cywilizacja, zastępująca dialog monologiem. Sprzyja temu właśnie masowość, klikalność, anonimowość, wszechobecna przeciętność - "Dla chwili obecnej charakterystyczne jest to, że umysły przeciętne i banalne, wiedząc o swojej przeciętności i banalności, mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi i banalnymi i do narzucania tych cech wszystkim innym". To był rok 1930, bliższy ostatnim listom Sienkiewicza do szwagierki (1916) niż naszym czasom mediów społecznościowych, a jednak trudno się oprzeć myśli, że Ortega "wykrakał" nasze Lubisiowo XXI wieku.

Odpowiadajcie - bądźcie ODPOWIEDZIALNI. Tylko wtedy istniejecie.

Lubisiowo jebaniuteńkie

Dyskusja o tzw "redystrybucji informacji" (modny termin ostatnio) przyniosła mi kilka refleksji. Pierwsza jest taka, że w homogenicznym świecie chyba mniej jest KREATORÓW, a rośnie armia tzw. LUBISIÓW, ograniczających się do "lajkowania" profili, udostępniania filmów z youtube i wciskania klawiszy ctrl+C, ctrl+V, którzy jednak mimo mentalności kserokopiarki uważają się za Bachów klawiatury Qwerty.

Druga kwestia, to pasożytnictwo sieciowe, gdzie przekazywana z witryny na witrynę treść jest podpisywana jako własna, czasem inkrustowana dwoma nowymi zdaniami. Często z tej wymuszonej samodzielności wynikają zabawne skutki, jak w grze w "Głuchy telefon" i po długiej sieciowej wędrówce zdanie: "Ala ma kota" zmienia się w: "ale mam kaca". Zdarzyło mi się również na obcym portalu spotkać nasze teksty, z których nawet nie usunięto dopisku "więcej na stronie..." lub "informacji udziela...".

Nie mam nic przeciwko cytowaniu, zasadom funkcjonowania Twittera, czy Facebooka - sam z tych serwisów korzystam, a telewizyjne programy informacyjne wolę oglądać w sieci na You Tube, kiedy mam czas i ochotę. Rozumiem, że Internet rozwija się dzięki redystrybucji informacji i swoistej samokontrolującej się sieciowej anarchii. Widzę jednak, że blogi, małe witryny wykazują się większą kreatywnością i wyższym poszanowaniem cudzej własności intelektualnej niż wielkie portale, gdzie sensacja, klikalność i masowość zdominowały myślenie i poczucie przyzwoitości. Zabawne, że ci mali, podpisujący źródło cytatu, zwykle nie dysponują takimi budżetami jak ci wielcy, którym trudniej przychodzi pomysł, łatwiej "ciągnięcie linek" z dziesiątek stron podpiętych pod czytnik RSS.

A pożyczać trzeba umieć, jak pokazuje poniższa historia życia po życiu pewnego sensacyjnego tekstu:

Swego czasu zahuczało w polskich mediach o odkryciu szklanych cylindrów z zapisem pierwszego w historii nagrania „Walca minutowego” wykonywanego przez samego Chopina. No sensacja! Był opis miejsca odnalezienia, list od wynalazcy, który co ciekawe musiał to nagrać za życia Chopina, więc przed patentem Edisona. Wszystko prawdopodobne, czas i miejsce spotkania, nazwiska, do tego zaprawione pikantnym sosem, na który ślinią się media. Tzw. dziennikarze połknęli haczyk po tekście w brytyjskim magazynie „Classic CD”, wzbogaconym o płytę z przytłumionym, rytmicznie pozgrzytującym nagraniem. W polskich największych mediach pojawiły się nawet patriotyczne analizy chopinowskiego stylu, że owszem, subtelny, uduchowiony, tylko ON mógł tak grać. Jak z Gombrowicza - "rzeczywiście wielkim artystą był". Łowcy newsów nie zauważyli, że numer pisma miał datę 1 kwietnia 1990. Ten primaaprilisowy żart Anglików trafił na światową listę top ten i do dziś można o nim poczytać w Wikipedii, a płytę z nagraniem spreparowanym za pomocą paznokcia i dyktafonu, aby wiarygodnie udawało XIX wieczną autorską interpretację, chętnie wypożyczę zainteresowanym.

Pozdrawiam wszystkich cytujących z głową teksty z moich stron. :)