czwartek, 8 stycznia 2015

Trzy obrazki z Paryża

 Króciutki tryptyk - trzy kolory, trzy migawki.


-1-
Rozmawiałem kiedyś o północnych dzielnicach Paryża z Polką, paryską przewodniczką, mieszkającą tam od lat. Opisywała, jak odbywa się połykanie całych sektorów i dzielnic przez imigrantów z dawnych kolonii. Zaczyna się np od zwykłej kafejki i czterech kolegów z Algierii, którzy przyjechali do Paryża. Znają francuski, który do 1962 był u nich jeszcze językiem urzędowym, więc do Francji było wyjechać najprościej. Są bezrobotni, więc mają dużo czasu, ale marzą oczywiście o lepszym życiu. Po dziadach odziedziczyli pretensje do europejskich kolonizatorów i zwyczaj przesiadywania przy przesłodzonej herbacie. Okupują godzinami pobliską kafejkę, dyskutują głośno w swoim języku i po kilku miesiącach takich "kuchennych rewolucji" inni stali goście zaczynają to miejsce omijać. Ale przybywa przy stolikach płacących po parę centów znajomych z Algierii. Knajpka staje się "lokalem środowiskowym" i traci dawnego właściciela, który woli odsprzedać ją komukolwiek, kto zechce kupić za niewielkie już pieniądze, czytaj odsprzedać Algierczykom - właśnie w ten sposób słaby pieniądz wypiera mocny. I to jest już punkt lokacyjny nowego siedliska - wokół narasta społeczność samców, siedzących przy herbacie, którzy do życia nie potrzebują wiele, ale potrzebują mieć blisko swoje żony i dzieci - czasem kilka żon, bo islam nie uznaje bigamii za przestępstwo. Sprowadzają je więc, legalnie i nielegalnie, z Afryki. Rośnie społeczność o niewielkich potrzebach, małych ambicjach, zupełnie obca kulturowo, ale uznająca się za paryżan (przynajmniej w drugim pokoleniu).

-2-
No właśnie - a co z bigamią i odmiennością kulturową? Przecież prawo francuskie nie toleruje wielożeństwa. Tyle, że facet, który skolonizował knajpkę gdzieś pod Stad de France, miał te żony, zanim przyjechał do Francji. Ma się rozwieść, porzucić te starsze, brzydsze i zarejestrować w urzędzie jedną? I tak ma urząd gdzieś, chodzi tam tylko po forsę.
Dlatego uważam, że jest już za późno. Przekonał się o tym Nicolas Sarkozy, jeszcze kiedy był ministrem spraw wewnętrznych, wywołując zaostrzeniem polityki wobec imigrantów protesty, płonęły wtedy całe dzielnice. Nota bene, Sarkozy sam jest potomkiem imigrantów z Węgier i Grecji. Kiedy mówił o zakazie noszenia kwefów na twarzach, stał już po przeciwnej stronie, broniąc tych zasymilowanych nowych Francuzów przed zamaskowanymi fanatykami. Wybór dla nas łatwy, dla francuskiego polityka nie - pozwolić na zasłonięcie twarzy potencjalnym zamachowcom i zamknąć (właściwie zaspawać) znów wszystkie uliczne śmietniki w obawie przed bombami, jak po zamachach na stacjach Saint-Michel i Charles de Gaulle - Étoile w 1995, czy kazać odsłaniać twarze i śmietniki? Niestety i jedno, i drugie oznacza dziś
 wojnę na ulicach, przy czującej swą siłę masie, Barbarii - jak nazwał ją Eryk Mistewicz.

-3-
Pamiętam jedną z moich wizyt w Paryżu, wieczorny spacer przez Pola Marsowe, na plac za wieżą Eiffla. A tam zapach kadzidła i balanga przy bębnach i tam-tamach. Tłum - kilkaset osób ustawionych wokół kucających grajków i rytmicznie tańczącej grupy, wyjętej wprost z przewodnika po krajach Maghrebu. Kawał świata w pigułce, bo skwer nazywa się Plac Varsovie. Wracam później metrem do hotelu. Do wagonu co chwila wsiada nowy śpiewak z instrumentem, ale jeden zbiera naprawdę kupę kasy. Pasażerowie płacą, nie żałują. Myślicie, że śpiewa coś ze znanych kawałków Edit Piaff, Brella, czy Aznavoura? Nie! Piosenka jest krótka i brzmi mniej więcej tak: "Je te aime l'Algérie, je te aime Sénégal, je te aime Mozambique, je te aime de tout l’Afrique".

Cieszcie się Paryżem, póki jest.