środa, 6 grudnia 2017

„Mógłbyś, gdyby nie sądy…”

Był taki władca, którego Polacy przechowali w złej pamięci jako despotę, choć przecież nie były to w Europie czasy łaskawego prawa i sprawiedliwości. Król pruski Fryderyk II też uznawał ingerencję w kiełkujący wtedy trójpodział władzy za „narzędzie polityczne”, ale zdarzyło się, że odbił się od sądów, które solidarnie stanęły w obronie swojej niezależności.


Zachowały się dwie historie z morałem, przytaczane jako przykłady pruskiej praworządności.
Pierwsza z nich jest raczej legendą, choć w każdej legendzie jest odrobina prawdy. 
Kiedy Fryderyk II, nazwany później Wielkim, zbudował swoją siedzibę w Sanssouci pod Poczdamem, harmonię pejzażu psuł mu jeden z wiatraków, których wokół było wiele, jako że zaopatrywały w mąkę liczne garnizony wojska. Fryderyk postanowił wykupić teren od młynarza, ten jednak odrzucał wszystkie oferty. „Mógłbym przejąć na mocy nadanej mi jako władcy twoją ziemię bez odszkodowania” – miał powiedzieć do właściciela wiatraka król. „Mógłbyś, Wasza Wysokość, gdyby nie było sądów w Berlinie.” – odpowiedział młynarz. Król podobno darował i te słowa, i dalszą walkę z wiatrakami. Tyle legendy.
Druga z historii, również z czasów Fryderyka II, jest faktem, udokumentowanym i brzemiennym w skutki, a dotyczy królewskiej interwencji w sprawie skargi młynarza Arnolda, który uznał się za pokrzywdzonego przez sąd. Sprawa dotyczyła płatności dzierżawy hrabiemu, właścicielowi majątku, któremu młynarz zalegał z opłatami, motywując opóźnienia tym, że hrabia-krwiopijca zakładając staw rybny powyżej młyna, pozbawił go wody. Sąd nie uznał racji Arnolda, podobnie jak biegli wyznaczeni przez króla, który włączył się do sprawy, głosząc, że prawo musi być równe dla bogatych i biednych. Skoro ma być równe, skierowano sprawę przed Sąd Apelacyjny w Kostrzynie, ale i on po rozpoznaniu uznał, że skarga Arnolda nie ma podstaw. Wkurzony Fryderyk osobiście przekazał sprawę Sądowi Kameralnemu w Berlinie, ale i tamci sędziowie odrzucili wniosek o rewizję.

Wojna z sędziami zawsze jest przegrana

Monarcha podobno wymyślał okrutnie, nazywając sędziów łobuzami, krętaczami, biorącymi łapówki od bogatego hrabiego, właściciela stawu i od kolesiów z sądów niższych instancji, zniósł więc wyrok Sądu Kameralnego i określił zarówno winnych jak i kary: przywrócił Arnoldowi prawo korzystania z młyna, kazał zasypać staw, a urzędnicy i sędziowie odpowiedzialni za poprzednie wyroki zostali uwięzieni lub pozbawieni funkcji. Fryderykowi zależało jednak na usankcjonowaniu jego monarszego wyroku, czyli jego surowe kary powinna zatwierdzić trzecia władza. Zażądał więc ukarania także berlińskiego Sądu Kameralnego, a w piśmie do sędziów napisał: „Wzywam was, żebyście natychmiast tych trzech ludzi z Sądu Kameralnego osądzili ostro i zgodnie z ustawą skazali na pozbawienie urzędu oraz areszt w twierdzy. Powiadam wam przy tym, że jeśli się to nie stanie z całą surowością, to wy i całe kolegium kryminalne będziecie mieli ze mną do czynienia”, czyli proponował coś w rodzaju kar dyscyplinarnych dla sędziów, jakie forsuje obecnie król Zbigniew. Sprawa ciągnęła się dziewięć lat. Senat Sądu Kameralnego i urzędnicy całych Prus, wbrew królewskim pismom, groźbom i rozkazom, stawili solidarny opór. Zaszkodziło to wszystkim.
Orzecznictwo sądowe stało się marionetką w rękach monarchy, z czego drwiła Europa. Sędziowie poczuli się obrażeni, radcy Sądu Kameralnego nie chcieli przeprowadzić procesu dyscyplinarnego i karać kolegów za coś, co sami po zbadaniu sprawy uznali za słuszne. Minister sprawiedliwości oświadczył królowi, że nie widzi możliwości wydania wyroku przeciwko urzędnikom aresztowanym w związku ze sprawą. Finał był taki, że król sam ogłosił winę i wyrok oraz kwoty odszkodowań dla młynarza Arnolda, który zresztą od dawna już nie żył.

Walczymy o oczywiste prawa


Po awanturach sądowych z Fryderykiem II, w Ogólnym Prawie Krajowym, tzw. Landrechcie, w roku 1794 znalazł się zapis o pozostawieniu sądom swobody rozstrzygania sporów. Niezależność sądów od władzy ustawodawczej i wykonawczej zapisano też trzy lata wcześniej w polskiej Konstytucji 3 Maja. Sądy powinny być niezależnym elementem państwa, odważnym w swoich decyzjach, wolnym od wszelkich gróźb i nacisków politycznych. Bez nich upada podmiotowość obywateli, czyli tego „suwerena”, którego odmieniają przez wszystkie przypadki politycy PiS. O sędziach, których na najwyższe stanowiska powołuje głosujący aparat partyjny trudno powiedzieć, że są odważni lub niezależni. To bardzo źle wróży Polakom, którzy pozostaną bez obrony – zarówno ze strony Konstytucji RP, stojącej w hierarchii aktów prawnych najwyżej, jak i obrony instytucjonalnej, w sądach powszechnych. O to prawo należy walczyć, wspierając niezawisłych sędziów i wszystkich prawników niezgadzających się ze zmianami, które mają sądy upartyjnić.

Świat odwróconych wartości


Pamiętacie sprawę oskarżenia, osądzenia i skazania Polaka przez partyjnego barona i upartyjnione media nie tak dawno. Kierowcą samochodu, w który wpada rozpędzona limuzyna BOR mógł być każdy z nas. W ten sam dzień na polskich drogach doszło do 52 wypadków drogowych, w których zginęły 4 osoby, a 63 zostały ranne, ale w tamtych sytuacjach policjanci nie odesłali wszystkich świadków do domów, bez zebrania zeznań. Nie przesłuchiwano podejrzanych bez adwokata, nie postawiono im zarzutów przed zebraniem dowodów, obrazów z kamer monitoringu i opinii biegłych sądowych. Nie przekazano przedwczesnego wyroku rządowym mediom do ogłoszenia? Właśnie po to jest niezależność wymiaru sprawiedliwości, aby aparat urzędniczy nie mógł skazywać zaocznie w taki bezwzględny sposób, jak to się działo w wypadku 21-letniego kierowcy seicento, który znalazł się na trasie samochodu BOR z premier Szydło.

Zajmuję się od 20 lat motoryzacją i wiem, jak wyglądają i ile trwają czynności po kolizji i wypadku. Wiem też, kiedy wolno postawić kategoryczny zarzut sprawstwa wypadku.
Takie sytuacje budują w ludziach coraz silniejszy bunt przeciw wyhodowanej na państwowym wikcie grupie partyjniaków, wożących się co tydzień pancernymi limuzynami przez pół Polski do prywatnych domów. Co gorsza, próbują oni właśnie utrwalić i usankcjonować swoje niezasłużone przywileje. Politycy coraz częściej ignorują prawo, mało tego – dają do zrozumienia, że są ponad prawem, że mogą łamać zasady dotyczące zwykłych śmiertelników. Przykładów są setki. To przewartościowanie norm, które cofa nas do PRL, kiedy zwykły człowiek niewiele mógł, a partyjni ważniacy mieli poczucie bezkarności.
Takiego poczucia nie miał nawet król pruski Fryderyk, a więc niedoczekanie wasze.

Przegracie!



Korzystałem z książki „Prusy. Kraj nieograniczonych możliwości”. Bernt Engelmann, Poznań 1984.

Polecam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz