środa, 6 listopada 2019

Czasy uczniów czarnoksiężnika


Kiedy od dłuższego czasu tłumaczysz teksty branżowe, zaczynasz pojmować, co to jest globalny owczy pęd i jakim balastem - choć niezbędnym - bywa marketing, w porównaniu na przykład do wymiernej i podlegającej precyzyjnej ocenie pracy inżynierów.



Mimo całej biblioteki podręczników: jak sprzedawać, jak przemawiać, jak zachęcać, jak zdobyć klienta, mimo webinarów, studiów, teorii, funkcja magiczna i impresywna języka przeważają nad informatywną. Gdyby jeszcze skutecznie, ale kiedy czytam wszystkie te slogany, nasuwa mi się porównanie do średniowiecznych medyków, upuszczających krwi i snujących teorie waporów.

I ta skłonność do poruszania się w ścisłym stadzie. Firma za firmą przejmują słowa, mające działać jak hipnotyzujące zaklęcia. Bez żadnej głębszej refleksji, na zasadzie kalki - u tamtych działa na wyniki w Excellu i sprzedaje, to u nas też będzie. A czasem pasuje jak wół do karety i jest zdewaluowane przez ciągłe powtarzanie. Co tam - przeciętnie głupi klient i tak nie zna całego obrazu rynku, więc możemy sobie pozwolić na ten mały trik.

Globalizacja i automatyzm rządzący światowymi korporacjami jeszcze to zjawisko pogłębiają, ograniczając zaufanie do instynktu i doświadczeń lokalnych specjalistów, a poszerzając zakres działania Ministerstwa Magii każdej korpo i sieciowych agencji, kontrolowanych centralnie oraz programów projektowanych po to, aby rozszerzyć tę centralną kontrolę, homogenizować światowy przekaz, wykastrować wszystko, co odbiega od sztywnego zatwierdzonego odgórnie komunikatu. Kompletnie odczłowieczone to wszystko, wtłoczone jak w mundur, w formatki z logo.

I wszystko to w założeniu mogło być postępowe i funkcjonalne, gdyby slogan idący w świat z centrali miał głębszy sens, gdyby cały świat znał tylko jeden język, miał te same obyczaje, ten sam klimat i temperament i gdyby na każdym etapie tej korporacyjnej urawniłowki, przyprawionej słodkimi zachwytami nad jakością, luksusem i funkcjonalnością, byli ludzie z głową, potrafiący na własną odpowiedzialność wykreślić przenajświętsze zaklęcia, które albo się przejadły, albo po prostu brzmią śmiesznie tu i teraz.

Przypomniał mi się pewien marketingowiec z branży elektronicznej, który ubolewał, że ma słabsze wyniki handlowe, bo anglojęzyczna nazwa jego japońskiej firmy, wymawiana w reklamach aksamitnym barytonem z obowiązkową angielską kluchą w ustach, brzmi mniej egzotycznie i intrygująco od nazwy innej japońskiej firmy z nazwą wymawianą w podobny sposób. „Wiesz stary, oni mają łatwiej, bo to wpada w ucho i brzmi tak… no wiesz… sophisticated”.
Jak to się ma do szkiełka i oka inżyniera i tysięcy godzin badań i testów?
Myślenie magiczne, wiara w zaklęcia.

Riddikulus i Slugulus Eructo!!!